Maniacy spod znaku ZKF zebrali się za kwadrans 6 nieopodal Władka Reymonta. Krótka konsultacja społeczna i decyzja – jedziemy do Lwówka. Zajechawszy jednak przed stację PKP we Lwówku, doszliśmy do wniosku, że pojedziemy jeszcze kilka kilometrów w stronę Gryfowa. I tak trafiliśmy na pola koło Gradówka.
Pierwsze wrażenia po opuszczeniu naszych pojazdów były wręcz ekstremalne. I nie chodzi tutaj o piękne niebo, rozświetane przez budzące się do życia słoneczko. Nieopodal nas zza zakretu wynurzył się pędzący ford escort, który nagle zahamował i obrócił się o 180 stopni. Pewnie zapomniał wyłączyć żelazka – rzucił jeden z klubowiczów. Albo ćwiczy zawracanie jak na amerykańskich filmach. Sprawa wyjaśniła się, gdy w tym miejscu postanowiliśmy przejść przez ulicę. Na przewyższeniu spływała woda z topniejącego śniegu, a lodowaty wiatr zamieniał ją sukcesywnie w idealne lodowisko. Na szczęście ani samochodowi, ani jego kierowcy nic się nie stało – droga była wystarczająco szeroka. Nie zachowaliśmy się jak rasowi fotoreporterzy, więc z tego zdarzenia zdjęć brak.
Krecik marzył o ruinach, więc po przebyciu gliniastego pola zorganizowaliśmy dla niego ruiny…
…może nie za wielkie,…
ale po co robić zaraz fochy?
Knocik natomiast wyglądał na wyraźnie zagubionego.
Trochę trwało, zanim Krecik się wreszcie przemógł
Praca w ruinach wymaga twórczego podejścia do tematu.
Fotografia industrialna, to to co niektórych pochłania bez reszty.
Za plecami Izery – ale ile można robić widoczków?
A może natchnienia poszukać w chmurach?
Nie, lepiej zająć się rzeczami przyziemnymi. A może jednak w górę?
Chociaż przyziemna rzeczywistość bywa twarda.
W drodze powrotnej Piotrek wypatrzył stado kormoranów na drzewie.
Szacunek za wstawanie tak wcześnie rano 🙂 osobiście tylko żałuję, że nie miałem dziś aparatu jak był zachód słońca – świetne chmury w niezwykłym kolorze były. Niestety zanim doszedłem do domu zachód się skończył. Aparat trzeba mieć zawsze przy sobie!